Damian Dibben - Mam na imię Jutro

Z "Mam na imię Jutro" Damiana Dibben miałam taką samą sytuację jak z "Syreną i Pani Hancock.
Na początku opis i okładka książki mnie zaczarowały.
Gdy zaczęłam czytać niestety czar prysł. 
To nie jest zła książka. Ale mnie zabrakło w niej magii.
Owszem dostałam opowieść o miłości, o przywiązaniu do grobowej deski, zaufaniu, ślepej nadziei.
Miałam już kilka psów. Każdego z nich kochałam bardzo. Ale najbardziej chyba bernardyna Dżekusia. Niektórzy z moich długoletnich czytelników pewnie go pamiętają.
Jego strata bardzo na mnie wpłynęła. Nie mogłam się otrząsnąć. Do tego stopnia że nie chciałam nowego pupila. Dopiero, gdy w zeszłym roku wyszłam za mąż i w tak zwanym międzyczasie przygarnęliśmy Fafika to ten upór zmalał.
Ale nie mam do niego serca. Owszem, lubię go i bawię się z nim i się nim opiekuję. Ale to nie jest takie przywiązanie jak lata wcześniej. Moje serce nie jest otwarte na taką miłość. 
I pewnie też dlatego w tej książce nie czuję magii. Historia psa, który jest nieśmiertelny i szuka swojego nieżyjącego Pana ponad 100 lat nie robi na mnie wrażenia.
Widzę potencjał książki, wiem że jest dobrze napisana i nie nudzi. I nic więcej. Nie kliknęło. Nie poczułam się porwana i wzruszona.
Ale to jarzmo przeszłości kładzie cień na moje odczucia. Polecam Wam tę książkę. Nie zrażajcie się moją opinią. .

Wydawnictwo Albatros